Tajwan. Nie brzmi jak wymarzona wakacyjna destynacja, prawda? Kojarzy się z tańszym elektronicznym sprzętem “made in Taiwan” a nam jeszcze ze sprowadzanymi stamtąd przez bmxowe dystrybucje kompletnymi 20 calowymi rowerkami i częściami 🙂 A jednak trafiliśmy na tę fascynującą wyspę – sprawił to szereg przypadkowych spotkań w drodze, rozmów, zbiegów okoliczności. Nie bez znaczenia był też adres zamieszkania mojej przyjaciółki. Kiedy po przypadkowej rozmowie z grupą polskich studentów – stypendystów w tajwańskim Tainan nasz helpixowy kolega Imanol wspomniał, że po Malezji leci na Tajwan gdzie pewna szkoła przyjmuje helperów uznaliśmy, że czas kupić bilet w tamtą stronę. I tak Zielona Wyspa Formosa z destynacji “nie do końca po drodze” stała się naszą kolejną. Los chciał, żebyśmy po upalnym i wilgotnym Borneo odetchnęli wiosennym powietrzem w Zhong Li, gdzie przyjęto nas na 2-miesięczny projekt w świetlicy/szkole językowej. Kiedy czekaliśmy na ławce przed 7-eleven popijając japońską herbatkę z butelki a wokół nas zajęci swoimi sprawami uwijali się modnie ubrani Azjaci pomyślałam, że przepadłam. Tajwan mnie zauroczył od pierwszego wejrzenia. A teraz,z perspektywy spędzonych w tym kraju kilku miesięcy i dwukrotnym pobycie mogę bez wahania powiedzieć – lubię Formosę za całokształt. Choć mało brakowało, a wyjechalibyśmy zniesmaczeni i z poczuciem zawodu. Ale nie uprzedzajmy faktów.
Nasi hości to małżeństwo John i Ching prowadzące buxiban – rodzaj świetlicy, gdzie po szkole dzieciaki przychodzą odrabiać lekcje, uczyć się, czasem pobawić i jeszcze podszkolić w angielskim czy matematyce. DADA to jedna z tysięcy takich prywatnych szkół na Tajwanie zwanych potoczne cram school, ponieważ ich głównym zadaniem jest wtłoczyć, wcisnąć w głowy dzieciaków tyle wiedzy a raczej danych ile tylko możliwe. Kiedy przyjechaliśmy na miejsce a spod dworca odebrał nas John nie wiedzieliśmy jeszcze zbyt wiele o zakresie naszych obowiązków. Brat Johna, David pokazał nam mieszkanie przy parku, nasz pokój i drogę powrotną do szkoły. Pokój był chłodny (na Tajwanie nie ma centralnego ogrzewania) ale przytulny a mieszkanie kilka minut od DADA. Rozpakowani wróciliśmy na pogawędkę z Ching, która miała nam opowiedzieć jak będą wyglądały nasze 2 najbliższe miesiące. Wcześniej na Skype ustaliliśmy z Johnem co potrafimy i jak możemy się przydać w ich szkole. Ja miałam pomagać Ching w prowadzeniu lekcji angielskiego a dzieciakom w odrabianiu prach domowych a Arek pilnować młodsze dzieci w parku i asystować podczas zajęć na basenie. Hmmm. Rzeczywistość okazała się nieco inna niż odmalowana przez Johna przed naszym przyjazdem.
Jak wyglądał nasz dzień? Wstawaliśmy rano (Arek z Axelem ok. 6 poćwiczyć kung-fu w parku), wpadaliśmy na fishburgera albo ryżową potrawkę u babci w kafeterii na rogu. O 11 trzeba było otworzyć szkołę, odkurzyć oba piętra, zmyć podłogę, wywietrzyć, ogarnąć w kuchni. Bo szkoła miała też wyjątkowe jak na buxiban pomieszczenie – kuchenną przybudówkę, w której przygotowywało się dla dzieci lunch, poobiednie smakołyki i późny obiad. Okazało się, że poza zajęciami na boisku, w parku i na basenie oraz lekcjach angielskiego John i Ching od swoich helperów oczekują znacznie więcej. Kilka godzin konwersacji ze starszymi uczniami zmieniło się w wielogodzinne sprawdzanie prac domowych kilkudziesięciu uczniów (prace domowe na Tajwanie zajmują dzieciakom o wiele dłużej niż w Polsce, ponieważ nauczyciele zadają im niebotyczną ilość materiału do przerobienia). Do sprzątania szkoły przed przybyciem dzieciaków doszło szorowanie garnków, blatów i piecy w kuchni, robienie zakupów ze świetliczanką Sony, praca w kuchni przy obieraniu, krojeniu a dla Ani jeszcze pichceniu. 11 zmieniła się w 9.30…
Ale była wiosna, tak przyjemna na Tajwanie, dzień zaczynaliśmy tanią i pyszną bubble tea a w niedzielę wsiadaliśmy w pociąg i przemierzaliśmy Tajpej. Mieliśmy gdzie spać i co jeść – jeśli nie dojedliśmy pysznych lokalnych potraw przyrządzonych przez Ching to zawsze można było kupić jakieś smakowite tajwańskie kąski w kafeterii za 6 zł (obiad dla dwojga!). A night market odwiedzony w ramach jednych zajęć w terenie z najstarszą grupą (najbardziej efektywne konwersacje i fajnie spędzony czas) zachwycił nas niepowtarzalnym tajwańskim “fast foodem”. Dlatego mimo wysokich wymagań i wielogodzinnego dnia pracy widzieliśmy pozytywy.
Zabawne okazały się zwłaszcza pogadanki, podczas których opowiadaliśmy uczniom o naszym kraju, jego historii, kulturze, kuchni; rozmawialiśmy z uczniami o ich tradycjach i ulubionych smakach. Rozśmieszyliśmy maluchy legendą o smoku wawelskim (dowiedzieliśmy się od małej Yuki, że oczywiście! “smoki nie napadają ludzi i nie kradną złota, są dobre i chronią tych, którzy się do nich modlą, to nie może być prawda, żeby smok był głupi i wypił rzekę” a Chloe udowodniła nam, że “ten Wawelski to nie smok, bo smok jest taki dłuuuuuugi, o!” ).Wszystkie grupy absolutnie zaszokowała polska kuchnia a szczególnie jeden przysmak. Nie smalec, kiszone ogórki czy zsiadłe mleko. Nie zgadniecie. Pewnie do tej pory po szkołach w Zhong Li krążą jako urban legend – pierogi z truskawkami polane słodką śmietanką :).
Gotowanie posiłków na 30 osób, sprzątanie i sprawdzanie prac domowych oraz zajęcia i lekcje z dzieciakami zabierały sporo czasu (zwykle 10-11 godzinny dzień pracy kończył się ok. 22.00) a, że John i Ching postanowili o połowę ograniczyć zwyczajową liczbę helperów, czyli do 3 osób to projekt przestał przypominać helpx i przeistoczył się w full-time job z nadgodzinami. Cram school to dość dziwny rodzaj szkoły. Pewnie jedna taka szkoła różni się od drugiej i nie zawsze jest słabo, chociaż my w naszej dalszej podróży po Tajwanie poznaliśmy kilkoro fajnych ludzi – byłych buxibanowych nauczycieli, którzy nie mieli serca zamęczać dzieciaków i siebie absurdalnym programem i metodami nauczania. W każdym razie Ching takich obiekcji nie miała. Wyjaśniła bez ogródek, że chodzi o pieniądze a nie o wiedzę – dzieciaki muszą na każde zajęcia wykuwać tekst na pamięć, nie ważne jaki tekst i czy go w ogóle zrozumieją. Ważne żeby go wykrzyczały z innego piętra – w tym celu będą w domu powtarzać go bardzo głośno a rodzice nie znający angielskiego uznają szkołę Ching za wartościową, skoro usłyszą jak ich dziecko mówi po angielsku. Przykre. Jeszcze bardziej smutna była moja rozmowa z jednym z chłopców. Zdolny dwunastolatek był karany za to jaki jest bystry. Ching zadawała mu dwa razy więcej niż innym dzieciakom w grupie i zabroniła helperom o tym mówić. Chłopiec nie był w stanie skończyć zadań z resztą grupy i za karę zostawaliśmy po 22. Od chłopaka, który zamiast dukać wierszyk z pamięci potrafił przeprowadzić z Tobą ciekawą rozmowę usłyszałam w pewien piątek (znów musieliśmy kiblować w DADA, kiedy reszta pojechała na basen) “nienawidzę angielskiego i tej szkoły, kiedy tylko będę dość dorosły odejdę stąd i nigdy już nie odezwę się po angielsku”. Zwykle kiedy my na górze staraliśmy się przebrnąć przez dwadzieścia stron zadań, na dole czekał zmęczony po długim dniu pracy tata chłopca przekonany, że syn jest uczniem słabszym niż jego rówieśnicy. Ching nie obchodziły takie szczegóły, ważne było ogólne wrażenie dobrej szkoły na poziomie z nauczycielami z Europy. Nie obchodziło jej też ile godzin na takiej kulturowej wymianie za pracę przewidywał helpx. Typowe 4-5h/ 5 dni w tygodniu czyli 20-25h na tydzień potrafiliśmy wyrobić w dwa dni.
Cóż, może nie potrafiliśmy w pełni zadowolić naszych hostów, zawsze musi być ten pierwszy raz. Gdy po wielu godzinach gotowania marmolady, wyrabiania i pieczenia setki drożdżowych bułeczek usłyszałam od naszej hostki, która zajadała je aż się uszy trzęsły, że przecież bułeczki różnią się od siebie, “są asymetryczne, nie jak te ze sklepu” stwierdziliśmy, że na nas pora. Bo jak niedawno usłyszałam w trailerze filmu “Don’t Pay Me”: “You just follow your heart. I don’t think it is possible to work as a volunteer and do something that you don’t wanna do.” (Idź za głosem serca. Myślę, że to niemożliwe, żeby pracować jako wolontariusz i robić coś, czego tak naprawdę nie chcesz robić)
DON’T PAY ME – a documentary movie trailer from A/H1N1 on Vimeo.
Zdobyliśmy sporo ciekawych doświadczeń a Ania nauczyła się kilku tajemnych tajwańskich przepisów 🙂 ale miesiąc wystarczył w zupełności. I mimo tego, że do odlotu do Japonii zostało jeszcze sporo czasu to spakowaliśmy się i pojechaliśmy w nieznane. Wiedzieliśmy, że jeśli zostaniemy, stracimy do Tajwanu serce tak jak ten bystry chłopak stracił serce do angielskiego. Realnie rzecz biorąc to po miesiącu godzin nabiliśmy na tym helpxowym projekcie jak przez dwa. Za zgodą hostów zostawiliśmy w mieszkaniu plecaki i z podręcznym bagażem wsiedliśmy w autobus do Tajnan, gdzie czekali na nas poznani na Borneo Poznaniacy. Potem było niesamowicie couchsurferskie Kaohsiung i vonnegutowskie zaproszenie od Boga do tańca – czyli propozycja nieoczekiwanej podróży z nowo poznanymi ludźmi, prosto do Hualien, perły wschodniego dzikiego wybrzeża. O tym wszystkim możecie przeczytać TUTAJ A co wydarzyło się w Hualien opowiemy w kolejnej helpixowej historii – zupełnie nieplanowanej i może przez to tak wyjątkowej.