Rankiem obudziło nas posapywanie, wyglądam przez balkon a to wielkie żółwie wydmuchują wodę tuż obok jetty. Wokół leniwie zaczyna się dzień – krzątanina przy innych domkach i na łodziach rybaków. Wszędzie błękit nieba i oceanu przetykany intensywnymi pomarańczami, czerwieniami, zielenią domków na palach. Nabieram powietrza i wdycham klimat wyspiarskiego życia. Trudy podróży przestają mieć znaczenie. Warto było!
Derawan nie jest wyspą lecz wysepką, wystarczająco małą, by wszyscy się znali. Ten nastrój swojskości udziela się podróżnikom – jest nas zaledwie garstka na całej wyspie. Każdy ma swoje sprawy, spędza inaczej dni, lecz każdego wieczora jakoś tak naturalnie spotykamy się bez umawiania w lokalnej knajpce na kolacji. Obowiązkowa wizytacja kuchni z Zoe, wybieranie świeżych kokosów na sok i niekończące się historie opowiadane przez wiekowych podróżników z ponad 30-letnim bagażem doświadczeń w drodze a wysłuchiwane przez aspirującą do takiego życia młodzież zewsząd 🙂 Godzina czekania na posiłek mija niepostrzeżenie, z apetytem smakujemy świeże rybki z grilla i owoce morza, żeby za chwilę kontynuować rozmowę. Czasem, niemal codziennie pojawiają się problemy z prądem – jednak wyspiarski chill udziela się wszystkim, skoro nie ma prądu to lepiej widać gwiazdy. Można położyć się na deskach jetty i zagapić się w usiane nimi niebo. Cudnie jest.
To co zachwyca najbardziej to wszechobecne podwodne życie – bogactwo morskich stworzeń tutaj dosłownie na wyciągnięcie ręki – lion fish’e, scorpion fish’e, wielkie parrot fish’e, tęczowe vegetarian lobsters i oczywiście żółwie. Aż ma się ochotę wyrzucić logbooka z nurów w Tajlandii :), Derawan oszałamia a czeka nas jeszcze wypad na Sangalaki i Kakaban. Kilka deszczowych dni później zachrypnięta i podziębiona z radością witam słoneczny dzień i poranną wycieczkę – długo wyczekiwane meduzy hipnotyzują. W zamkniętym ekosystemie bez naturalnych wrogów zatraciły potrzebę obrony, nie parzą, lecz sprawiają wrażenie tak delikatnych istot, że odważam się jedynie na muśnięcie. Najlepsze jednak jest obserwowanie ich, płynę tuż obok… coraz głębiej….dalej. Kiedy ogrzewam wychłodzone ciało na pomoście widzę, że nie tylko na mnie te pomarańczowe stwory mają taki wpływ. Kolejny przystanek to Sangalaki – żałujemy, że nie udało nam się trafić tam wieczorem na wypuszczanie żółwi do morza, tymczasem mamy możliwość poznać te słodkie maluchy zanim opiekunowie z parku pomogą im wrócić do ich naturalnego środowiska.
Motorówka skacze po falach (szkoda, że to najbardziej popularny sposób odwiedzania okolicznych wysepek, niestety sporo żółwi ma przez nie blizny na skorupie) i wracamy na naszą wysepkę. Jest pogodne popołudnie, niektórzy grają na głównej ulicy w badmintona, inni w nogę, kaczki dorwały się do suszonej przed domem ryby, dzieciaki pod strzechą grają na playstation – prawie idylla.
Aż do następnego ranka, który wita nas wielogodzinnym deszczem i zapowiedzią ciężkiego powrotu. Podobnie jak inni zaczynamy zastanawiać się kiedy i jak najlepiej wydostać się z wyspy i zdążyć na samolot. Pierwsze dwa dni prób nic nie dają, morze jest zbyt niebezpieczne dla małych motorówek, które pływają na Tarakan. Kiedy już prawie tracimy nadzieję, trochę się przejaśnia a niezastąpiony Tony z Derawan Fisheries’ znajduje nam odważnego kierowcę i dzień przed odlotem docieramy na Tarakan. Cztery godziny z plecakiem na kolanach i kręgosłupem wbijającym się w deski oparcia wyciska mi łzy z oczu, chociaż Arek czuje się niewiele lepiej. Podróż rodem z piekła kończy się jednak, jeszcze tylko noc w obskurnym losmenie i samolotem wracamy do Tawau jak do domu 🙂