Marzyła wam się kiedyś prawie bezludna wyspa? Piękna, tropikalna, z bialutkim piaskiem na plaży i rafą z małymi a-nemo-nkami 30 metrów od brzegu? Napisałam “prawie bezludna”, bo przecież najfajniej byłoby poznać kilkoro wyspiarzy, spróbować ich kuchni, zwolnić obroty tak jak to oni potrafią… Widzieliście kiedyś program “Expedition Robinsons” albo “Survivor”? Podobało się wam tylko bez tych dziwacznych zadań i poświęcania kury dla $$$ wygranej? Nam też!
Na codzień Arek woli rower, oboje preferujemy raczej umiarkowany klimat i uważamy, że w górach czy nad jeziorami jest ciekawiej. Ale nikomu jeszcze nie zaszkodziło pobyczenie się na plaży i odetchnięcie od wielkomiejskiego zgiełku. Po warszawsko-łódzkich jesiennych szarościach i rozkrzyczanym mokrym zaduchu Bangkoku należy nam się – uciekamy do raju rodem z reklamy batonika Bounty!
Ale najpierw trzeba się na tą odległą, ledwie zamieszkaną wyspę dostać. Po pierwszym helpxowym projekcie w Norwegii i świetnych referencjach od Marianny i Martina (naszych superhostów) pora spróbować swoich sił w Azji. Spośród wielu ciekawych projektów na stronie wybieramy malezyjską wyspę Pulau Besar. Wcześniejsi pomocnicy rekomendują z przekonaniem a referencje wręcz kipią od zachwytów. Kilka maili i rozmów telefonicznych z managerem Jasbeerem później jesteśmy w autobusie z KL do Mersing. Przy ciężkich plecakach przymocowane płetwy, wśród bagaży upchnięte maski i rurki do snorklowania. Do świtu brakuje jeszcze godziny kiedy przed 5 rano wysiadamy na dworcu autobusowym w portowej mieścince. Miasteczko okazało się niedużym leniwym miejscem, które wyraźnie nie miało zamiaru budzić się do życia przed świtem mimo kogucich koncertów. Port z którego odpływały promy był calkiem niedaleko ale postanowiliśmy poczekać na dworcowych ławeczkach do wschodu słońca. Nocne tarapaty z ponad 20 kilowym plecakiem na plecach to nic miłego…
Zajęliśmy więc strategiczne miejsca i obserwowaliśmy kocie awantury i szczęśliwego bezdomnego staruszka uwijającego się przy swoim łożu z gazet. Przed 6 rano miasto zaczęło dzień od modlitwy. Najpierw usłyszelismy melodyjny głos muezina z meczetu umieszczonego na wzgórzu nad miastem, potem dołączyli wierni zamieszkujący barki na pobliskim kanale. Dzwięki niosły się po wodzie i rozchodziły echem w łodziach. Oniemieliśmy…
Jednak mistyczną chwilę skutecznie zakończył hałas otwieranych krat pobliskiego food courtu, co oznaczalo po prostu że czas na nas. Ruszamy do portu.
Czas na nas, wyspa czeka! Jednak zanim osiągniemy cel naszej podróży musimy poczekać na łódź, która nas tam zabierze. Uprzejma Chinka w biurze Aseania Beach Resort zlokalizowanym w pobliżu portu pozwala nam zostawić plecaki i każe wrócić o 11. Zapachy z food courtu zapraszają na śniadanie 🙂 Siadamy na ławeczce, przeglądamy menu i wpatrujemy się z lekką obawą w mlecznobiałą mgłę przesłaniającą widok na zatokę. Miła właścicielka knajpki przynosi niezdecydowanym białasom (czyli nam) lokalne śniadaniowe specjały i zagaduje – a dokąd a na długo? – Pulau Besar, pewnie na miesiąc…
Hmm, tego się nasza rozmówczyni nie spodziewała. Z Mersing odpływają barki na Pulau Tioman, o wiele większą i bardziej od naszej Pulau Besar popularną wyspę, gdzie ekskluzywne resorty sąsiadują z centrami jogi, szkołami nurkowymi i hostelami. Dwójka młodych, po podróżnemu ubranych Europejczyków bardziej pasuje jej do backpackerskiej wyspy niż do cichej, nudnej i baaardzo drogiej Besar. “Besar, really?! A month?! You must be milionnaires “. Nie proszę pani, milionerami nie jesteśmy, będziemy tam w resorcie zarabiać na nasz pobyt własną pracą. Dbać o to, żeby szok kulturowy nie doskwierał za bardzo zachodnim ekspatom z Singapuru w kontaktach z obsługą i podawać rarytasy. Fajnie, prawda?
Pozostawiamy puste talerze (śniadanie było pyszne!) i panią właścicielkę z rozdziawioną buzią i ruszamy na łódkę. Wciąż jeszcze zachmurzone niebo upewnia nas o tym, że monsun depcze nam po piętach. Co tam, klamka zapadła, płyniemy na (prawie) bezludną wyspę! Wskakujemy na łódź, żeby po 20 minutach dobić do wątłego drewnianego jetty przy naprawdę niedużej wysepce. Chmury gdzieś zniknęły niepostrzeżenie, mgła rozwiała odsłaniając palmy na tle lazurowego (teraz rozumiem skąd ta nazwa koloru) nieba. Wokół łódki i pomostu kręcą się grupki rybek – fantastyczne barwy migocą w krystalicznie czystej wodzie. O ja, jest raaaaaj!
Uśmiechnięty Malaj wrzuca nasze plecaki na wózek i prowadzi do resortu, ile w tej twarzy spokojnego szczęścia. Zazdroszczę pogody ducha, może wyjeżdżając ta dwójka nerwowych mieszczuchów zabierze ze sobą trochę takiego wewnętrznego spokoju? Tymczasem Tamimi łamanym (bardzo) angielskim opowiada, że teraz mało gości, że od kwietnia do sierpnia to dopiero zabawa – przyjeżdżają kręcić “Expedition Robinsons”. Biorący udział w programie próbują przetrwać na pobliskiej malutkiej wysepce, podczas gdy ekipa i producenci spędzają miło czas po pracy w trzech resortach na wyspie. Imprezy, towarzystwo, muzyka, dziewczyny w bikini… Czy to możliwe, żeby uśmiech Tamimiego zrobił się jeszcze szerszy?
Oprócz obsługi resortów i gości na Pulau Babi Besar mieszka jeszcze kilkoro tubylców, którzy właściwie nie robią niczego poza leniwą afirmacją rzeczywistości – przez łowienie ryb z łódki lub pomostu albo bujanie się na fotelu przed skleconym spontanicznie domkiem na skraju dżungli. Mimo, że Babi Besar znaczy Wielka Świnia, żadnych świń na wyspie nie ma, podobno było trochę dzikich ale wszystkie pożarł ogromny wąż mieszkający w dżungli – sercu wyspy.
Tamimi przedstawia nas Wati, która pokazuje nam gdzie będziemy mieszkać przez najbliższe tygodnie. Wow! Aseania Beach Resort to kilkanaście domków -elegancko choć rustykalnie urządzonych bungalowów z klimą i przyjemną łazienką. Najdroższe mają widok na morze i stoją praktycznie na samej plaży. Nasz domek jest głębiej, za to blisko basenów, wśród kokosowych palm. Wygodne łóżko, szafy, nawet lodówka! Czyli jednak standardowa podróż poślubna 🙂 a tak się zarzekaliśmy hihi.
Odświeżeni i wypoczęci siadamy z chłodnym soczkiem w fotelach przy plaży. Wati opowiada co będziemy robić – niby wszystko ok, obsługa gości, czasem pomoc przy zmywaniu i oczywiście rozmowy rozmowy rozmowy… z anglojęzycznymi urlopowiczami. Wati zapoznaje nas jednak z harmonogramem i nie wygląda to tak jak się spodziewaliśmy. Ok, ustalenie zasad z Jasbeerem do łatwych nie należy ale 8-godzinne zmiany i to każde osobno? Dni wolnych brak? To niby kiedy mamy korzystać z walorów tej pięknej wyspy? Wati wyczuwa jak jesteśmy spięci i obiecuje, że spróbują być elastyczni. Dzwoni jeszcze do Jasbeera i ostatecznie nasz harmonogram zajęć nie wygląda źle! Dwie Brytyjki, które wyjeżdżają za kilka dni wprowadzają nas w tajniki helpixowania na wyspie, uzgadniamy godziny tak, żeby one tak jak my miały czas na plażowanie.
Zagapiamy się na piękną, tropikalną przyrodę, zachwycamy czyściutką wodą i radośnie odkrywamy podwodny świat snorklując na rafie prosto z plaży. Arek pokazuje mi mojego pierwszego Nemo i jest szczęśliwie. A jeszcze nie próbowaliśmy lokalnych przysmaków. Dla nas, pasjonatów jedzenia to prawdziwy test – spodoba nam się tutaj czy będziemy cierpieć katusze jedząc jakieś świństwa? Wiemy jak czasem ludzie reagują kiedy mówimy, że nie jadamy mięsa. Dlatego dyskusja w kuchni jest dla nas trochę stresująca, nie chcemy urazić kucharzy, przecież będą nas karmić przez najbliższe tygodnie. O dziwo jednak nasze ograniczenia w diecie otwierają dla nas zupełnie nowe możliwości. Troskliwi kucharze dbający o zadowolenie wszystkich w resorcie znaleźli wspaniały sposób, żeby nas dokarmiać.
Skoro jemy ryby i owoce morza (tutaj najświeższe bo prosto z morza, które zaledwie rzut kamieniem z kuchni) to nie ma problemu. Z założenia helpxowi pomocnicy jadają to, co obsługa resortu. My oczywiście również. A dodatkowo, żebyśmy broń boże nie głodowali znajdujemy wieczorem w kuchni przykryte talerzyki z wszystkimi bezmięsnymi potrawami jakie goście zamawiali na kolację z menu. Krewetki w ostrym sosie sambal, słodkawe kalmary, jakieś smażone liście, makarony z owocami morza, ryby, warzywa….każdy talerzyk to jednoosobowa porcja. Ufff, dobrze, że nie było więcej gości, bo przecież nie wypada zostawić choćby okruszka z tych pysznych dań. Wspaniała malajska ryba w curry, którą zajada się załoga też wylądowała na talerzach, ehhh, chyba tutaj przytyjemy. Tamimi proponuje nam sos budu – to jeden z tych lokalnych smaków z jego rodzimej okolicy Kelantan, którym straszy się turystów. Kwaśno-słono-ostry zyskuje naszą pełną aprobatę! Haha, tym razem kucharze nie zobaczą krztuszących i duszących się białasów. W trójkę z Tamimim zajadamy się budu sosem do niemal każdego posiłku, co nieustannie zadziwia i bawi malajską obsługę resortu. Dwie zwariowane białe twarze o niecodziennych gustach kulinarnych, to my 🙂
Mówiliśmy już co właściwie robimy? Wyobraźcie sobie Niemców, Brytyjczyków, Turków, Francuzów, Holendrów i kilka innych nacji ze Starego Kontynentu, którzy z zapracowanego ekspackiego raju jakim jest Singapur wyrwali się z rodzinami na krótkie wakacje na wyspę. Te kilka dni nie wystarczy, żeby naprawdę zwolnić tempo. Tatusiowie irytują się ślimaczym internetem pogarszającym się wraz z nadchodzącą porą monsunową, mamusie odciążone przez nianie opalają się na leżakach a w porach posiłków uskuteczniają rozrywkę w stylu “zamówię to, czego nie ma w menu!” Resortowe życie rządzi się swoimi prawami, pewnych działań przyspieszyć się nie da i po pierwszych lekko frustrujących dniach na wyspie uświadamiamy sobie, że to nie wyspiarzy trzeba popędzać i poprawiać. Przecież dlatego rzuciliśmy wszystko i wyjechaliśmy, bo chcieliśmy zwolnić. To nie ich mamy zmieniać lecz siebie. I od tej pory Ani nie wkurza już Ramasri podający łyżkę do frytek a Arek spokojnie przyjmuje zmiany zamówień i pomyłki kucharzy. Ok, nie zamówiła pańcia tego ale warto spróbować – jest doskonałe, może zasmakuje bardziej niż chicken fingers 😉
Czas na wyspie jest zaczarowany – dni płyną niespiesznie na jedzeniu, rozmowach z gośćmi i relaksie w morzu. Zachodzące na czerwono słońce zabarwia powierzchnię morza – na tym tle dwie postacie rybaków w łódce. To Din i pomocnik kucharza spędzają czas wolny najwolniej jak potrafią. Dzień bez gości. Z kuchni dobiegają pokrzykiwania i oklaski – pozostali też lubią łowić a rybacka gra na iPadzie dostarcza im ulubionej rozrywki w godzinach pracy.
Jednak bywają też dni kiedy zajęć mamy sporo i padamy po zmianie na łóżko jak kłody. Już mi nawet nie przeszkadzają chroboczące z łazienki karaluchy. Na szczęście więcej gości i imprez oznacza dla nas więcej osób do obsługi. Przed weekendem przypływają studenci hotelarstwa z Johor Bahru w towarzystwie dyrektorki i nauczyciela, który poprowadzi kilkudniowy internship. Grupka jest rezolutna i niezwykle pomocna, pozostaje nam odprężyć się i cieszyć wolnością 🙂 Dyrektorka wprowadza co prawda element chaosu a nasze empatyczne osobowości drażni jej wieczna nerwowość ale za to w Panu Sze Tho zyskujemy wspaniałego rozmówcę i towarzysza wycieczek. Starszy Chińczyk, doświadczony kucharz i hotelarz jest zarazem botanikiem hobbystą i zapalonym podróżnikiem. Kiedy mówi do nas “dzień dobry” aż nas zatyka! Zafascynowani słuchamy jego opowieści o Polsce końca lat 80-tych, pierogach, raczej pustych sklepach ale przede wszystkim o kwiatach. Wiecie co po ponad 20 latach nasz nowy znajomy zapamiętał najlepiej? Klomby wokół Chopina w warszawskich Łazienkach! Taki swojski akcent na końcu świata.
Pan Sze Tho to skarbnica botanicznej wiedzy. Zaprasza nas na wycieczkę po dżungli a że następnego dnia mamy popołudniową zmianę to okazja sama się nadarza. Rankiem przemykamy gęsiego między domkami, żeby nie pobudzić gości, wyskakujemy na ścieżkę między chatami lokalsów i obsługi. Stare żyrandole wiszące na skleconej z najróżniejszych desek niby-werandzie trochę w stylu dzikiego zachodu, jakieś tablice zachwalające Coca-colę i Nowy Jork. A to wszystko z każdej strony otoczone bujną tropikalną roślinnością – drzewa limonki uginające się od owoców, wielkie jackfruity i gąszcz okwieconych krzewów do których jak szalone lgną motyle. Pan Sze Tho jest w swoim żywiole, wchodzimy do dżungli…
Droga przez dżunglę jest ciekawa choć dosyć wymagająca, cykady ogłuszające a malutka kompletnie dzika plażyczka po drugiej stronie wyspy warta ponad godzinnej przeprawy. Naszym odkryciem dzielimy się z Jasbeerem po powrocie i od tej pory do atrakcji dla gości Aseanii dołącza trek po dżungli z przewodnikiem – Arkiem 🙂
Zanim głośna gromadka studentów wróci na ląd wszyscy jesteśmy zaproszeni na party w małej wyspiarskiej wiosce zwanej po malajsku kampung – sok z kokosa, śpiewy i muzyka długo w noc.
Coraz częściej nad horyzontem zbierają się ciemne gęste chmury, a my szybko musimy chować poduchy i zabezpieczać restaurację przed zrywającym się wiatrem i nadchodzącym po nim ulewnym deszczem. Shoulder season się kończy, ustępując monsunowi. Obsługa resortów na wyspie powoli się pakuje i wyjeżdża na stały ląd do rodzin. Wszędzie brakuje gości, więc resort po naszej lewej urządza oficjalne “end of season party” dla obsługi i swojego jedynego gościa, pracującego w HK inżyniera ze Stanów. Słyszeliście kiedyś malajskie karaoke? Hmm, a do tego trzeba je przetrwać na trzeźwo, niezłe wyzwanie! Pyszne jedzenie, doskonałe towarzystwo i strugi deszczu…czarujące pożegnanie sezonu i nasze pożegnanie z wyspą. Było cudownie, dziękujemy! Terima kasih!