Prowadząc sklep wyrobiłam sobie własne zdanie na temat upustów, obniżek i negocjowania cen – nie lubimy się z Arkiem targować ale że w Azji czasem trzeba staramy się robić to z klasą. I jak nauczyli nas pan Włodek z panią Lidką – zawsze z uśmiechem. Nawet jeśli faktycznie warunki nie będą do końca jak chcemy, nawet jeśli cena będzie ciut zbyt turystyczna to zabraknie niesmaku a to jest też coś warte. Nie uważam, że zachowanie dających każdą choćby absurdalną wywoławczą cenę turystów jest ok. Ale dla mnie i dla Arka to wciąż wakacje, chcemy sporo zobaczyć i nie biedować całą drogę z przekonania lub żeby coś tam udowodnić.
Zoe jest wspaniała – ze swoim śladowym indonezyjskim potrafi przed kolacją wparować w restauracji do kuchni, próbować sosów, wybierać nam rybki i zagadywać kucharki. Odważnie i z uśmiechem. Babcie to lubią, ja korzystam podpatrując wyspiarki przy kuchennej robocie. Uczę się.
A poza tym spacerujemy sobie z Zoe po wyspie, jest czas żeby się nagadać o wszystkim. Po powrocie niemal rozważam wspólną podróż… Niemal, bo z czasem obcesowość i opryskliwość męża mojej nowej koleżanki po fachu odbija się na naszym, moim i Arka postrzeganiu rzeczywistości. Widzimy innych podróżnych z politowaniem przyglądającym się Johnowi.
Nie oceniam jego podejścia, które jest wynikiem wielu lat doświadczeń. Nie poddaję w wątpliwość słuszności zachowań. Ale coś się wyjaśniło, nie zależy nam by Indonezję oglądać oczami tego przygodnie poznanego człowieka. Bo nawet jeśli czasem człowiek człowiekowi wilkiem i każdy potencjalny Indonezyjczyk może być członkiem jakiejś lokalnej mafii, cóż to będą nasze wybory. Podejmowane z umiarem i odrobiną dobrej woli. Jesteśmy elastyczni, możemy dostosowywać nasze plany ale jednocześnie podróż nauczyła nas czegoś o sobie. Chcemy wierzyć w ludzi, nawet jeśli czasem trudno a dla zobaczenia czegoś wyjątkowego na końcu świata warto nieraz przymknąć oko na niedociągnięcia. I to by było na tyle.