krótki epizod wschodnio-kalimantański cz 1

East Kalimantan czyli indonezyjska część Borneo. Jedna wyspa, niesamowicie podobny język a poczuliśmy jak cofamy się w czasie. w Indonezji NIC nie działa tak po prostu. Faktycznie ceny są niższe niż w Sabah ale i to ma swoją cenę – jako białas jesteś chodzącym portfelem i nie ma się czemu dziwić. Kraj jest biedny i niezorganizowany, dżungla wykarczowana, drogi fatalne (chociaż prawdę mówiąc polskie dziurska w nawierzchni też potrafią robić nieeuropejskie wrażenie) a śmieci są dosłownie wszędzie, co nie zaskakuje kiedy zobaczysz jakie podejście mają do nich miejscowi. Ale może po kolei, opowiedzmy na przykładach:5

Kolejnych kilka dni w Tawau. Wygląda na to, że jakoś przyrośliśmy do tego miejsca. Jedzenie jest pyszne i śmiesznie tanie, Arek ciągle zagapia się na jakieś motoryzacyjne klasyki a poza tym u Vuna i June mamy nie tylko przytulny pokoik ale i fantastyczne towarzystwo do pogaduszek. Nasz wypad na wolontariat w głębi borneańskiej dżungli tylko się nie powiódł – Mr Benjamin kazał nam zorganizować sobie transport na jego “farmę”, cóż szkoda, że prowadzący jeepy-taksówki w Tawau, podobnie jak w całym Sabah wolą popijać całymi dniami teh tarik zamiast wozić turystów. Jednego dnia dogadujemy się z właścicielem jeepa na cenę i godzinę odjazdu, kupujemy gumiaki i stawiamy się o 8 w umówionym miejscu. Czekamy, czekamy, dogadany facet nie pojawia się przez kolejne dwie godziny, inny oferuje że zawiezie nas za podwójną cenę, bo padało i nie będzie miło jechać. Cena jak za samolot, pasujemy, choć trochę nam szkoda kaloszy i przede wszystkim lasów deszczowych w sercu Borneo. Zawiedzeni wracamy do VS Guesthouse a tam już June pakuje nas do znajomej taksówki wujka i wysyła na dwa dni do Tawau Hill Park. Zobaczymy najwyższe drzewa i bezczelne małpy a ja przemogę strach na mostach linowych. Ale co potem? Tripadvisor potrafi zamącić w głowie, o Sempornie i Mabul słyszymy tyle niekorzystnych opinii nawet od localsów, że decydujemy się nie liczyć na łut szczęścia z wejściówką na Sipadan (mają je tylko niektóre ze szkół nurkowych i to często dla wcześniej rezerwujących gości). Zamiast Sipadanu będzie Derawan. Z początku chcemy z Tawau płynąć na Tarakan ale Vun i June namawiają nas na samolot – cena ta sama a komfort o niebo większy. Łodzie są niebezpiecznie przeładowane kontrabandą i mają często kilkugodzinne opóźnienia na kontrolę, bo przemyt kwitnie tu  w najlepsze.  Trzeba tylko załatwić stempelek wizowy i kupić bilet – dwa dni później, fruuu, wylatujemy do Indonezji uzbrojeni w płetwy, maski, lżejsze plecaki (ciężkie zostały w VS) i nadzieję na ciekawą przygodę. Vagabundosi polecali nam Derawan, podobnie Arka instruktor nurkowania Marcin. Może niezbyt łatwo jest się tam dostać ale napalona na snorkle z meduzami wytrzymam wiele.

GOPR0975

Wysiadamy na Tarakanie, malutkie lotnisko, przed nami trzepią bagaże jakichś Malajów. Nas grzecznie pytają dokąd i na jak długo, wbijają stempelek w paszporcie i już łapie nas taksówkarz – czas nagli, z Tarakanu musimy dostać się łodzią do Tanjung Selor. Ja wiem, że to będą wspaniałe wspomnienia ale póki co spanikowana daję się unosić tłumowi z pakami, płaczącymi dziećmi na rękach matek, torbami i ludzką tłuszczą – trzeba przejść po kilku łodziach żeby dostać się na tę naszą, oczywiście :/ Udaje się a co więcej w drodze poznajemy ładną i o dziwo mówiącą po angielsku indonezyjską reprezentantkę młodzieży dla turyzmu – lokalna ambasadorka z Tanjung Selor uzgadnia za nas cenę a kierowca vana obiecuje dowieźć nas do Berau skąd tego samego dnia wieczorem zabierze nas następny van do Tanjung Batu. Na wszelki wypadek dziewczyna daje swój numer telefonu kierowcy, który angielskiego ni w ząb, rzecz jasna.
Jedziemy w vanie z kilkoma lokalsami. Dwóch facetów na siedzeniach z tyłu i kobieta z kilkulatkiem z przodu, obok kierowcy. Bez pasów, w ciąży i paląca nad głową malca. Wszyscy zresztą kopcą na potęgę, żrą cukierki a pety, papierki i puste opakowania po papierosach wyrzucają przez otwarte okna. Ale co tam, jak przygoda to przygoda, a wokół piękne widoki. Tylko, że ściemnia się, komary gryzą, a my jedziemy coraz wolniej omijając dziury i ledwie wymijając wypadających zza zakrętów kolesi w innych vanach czy ciężarówkach. Do Berau docieramy koło dziesiątej – jakoś średnio widzimy szansę na kontynuowanie dziś podróży.  Trafiamy na kalimantańskie zadupie – nędzne górnicze miasteczko nie wita nas przyjaźnie, dzięki naszej przygodnej przewodniczce kierowca podjeżdża pod kilka losmenów (hoteli) ale wszystkie tanie są pełne. Na drogi się nie godzimy bo to naprawdę ceny nie na naszą kieszeń, dziewczyna kontaktuje się z kolegą, który jest ambasadorem turystyki w Berau – ten znajduje nam nienajdroższy hotel (w raczej kiepskim stanie ale jak okaże się w drodze powrotnej, do naprawdę kiepskiego sporo mu brakuje). Rano czekamy na kierowcę ,który ma nas zawieźć do Tanjung Batu. KIedy nie pojawia się o 9 mimo, że miał być o 8, pakujemy się na samochód/busik między kumoszki z warzywami i jedziemy na dworzec. Dworzec to tak naprawdę kilka nieoznakowanych samochodów, jakiś starszy facet czytający książkę oparty o sklep i kierowca, który żąda śmiesznej sumy tłumacząc, że to za cały samochód dla nas ale kapituluje i bierze połowę zastrzegając, że będzie dużo pasażerów. Byle dojechać, w samochodzie śpi jakaś młoda Chinka, kiedy wsiadamy kierowca pokrzykuje na wielkiego Australijczyka zaczytanego pod sklepem i ruszamy. Po drodze zabieramy coraz więcej osób (matka, wyrostek i małoletnia córka w ciąży z masą bagaży), które robią zakupy na bazarze, przystanki na papierosa i ostatecznie jedziemy. Nastolatka w ciąży z przodu z chłopaczkiem objadają się czekoladą, gumami do żucia, ciastkami, mentosami i wszelkim możliwym śmieciowym jedzeniem, rzygają do torebek plastikowych, wyrzucają te pełne reklamówki na drogę i jedzą dalej, śmieci oczywiście też trafiają do dżungli. Może mam niewłaściwe nastawienie i odbiegam od ideału podróżnika ale wkurza mnie niemiłosiernie takie podejście i chcę już po prostu dojechać, kilka godzin ciągnie się w nieskończoność. W samochodzie zagadujemy Australijczyka. John i Zoe, jego młoda chińska żona podróżują po Indonezji. Dla niego jest to powrót do tego kraju po 10 latach, planują popłynąć na Derawan, korzystamy z okazji i wysiadamy z nimi, John zamawia grilowaną rybę z ryżem i zupą, robimy małe zakupy w sklepiku nieopodal portu i słuchamy ich historii – wydaje się, że John z Zoe podróżują dużo i mają spore doświadczenie w targowaniu się i znajdowaniu prawdziwych okazji. John zna język, co nam imponuje i postanawiamy się przez chwilę trzymać naszych nowych przygodnych znajomych. Czekamy razem na publiczną łódź, która ma nas zabrać na Derawan. Niestety tyle jest w Tanjung Batu cwaniaczków na motorówkach, że chłopak wożący lokalną ludność turystów zabrać się boi. John upiera się, że nie możemy wsiąść na żadną motorówkę, bo teraz zażądają niewysokiej ceny ale na wyspie zabiorą nas do tego resortu od którego mają procent z zysku a nam nie pozostawią wyboru. Brzmi to trochę jak teoria spiskowa ale ogólnie John i Zoe wydają się fajni więc czemu niby mieliby mieć taką obsesję? Mija kilka godzin i w końcu dzwonię do losmena na wyspie do którego pisałam maila w sprawie zakwaterowania i nurkowań. Facet coś ogarnia i w końcu chłopak nas zabiera – do innego jetty, gdzie mamy się przesiąść na motorówkę. Ta zabierze nas do wybranego losmena. Kiedy po dwudziestu minutach docieramy na miejsce okazuje się, że John i Zoe nie zgadzają się na ceny i warunki zakwaterowania. Trochę nam głupio ale ostatecznie idę z Zoe, sprawdzamy chyba z 90% wszystkich losmenów i homestayów; znajdujemy fajne i niedrogie Derawan Fisheries’ z dwoma domkami obok siebie na jetty. Można usiąść na huśtawce przed domkiem i patrzeć na zachód słońca. Po dwóch dniach na kalimantańskich drogach, w hotelach i w łodziach nareszcie dotarliśmy na Derawan. Uśmiechamy się do siebie chłonąc krajobrazy. Co też nas tutaj czeka?

 

 

krótki epizod wschodnio-kalimantański cz 1
Tagged on:             

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *