Właściwie poza Japonią nie byliśmy jeszcze w Azji. A ponieważ Nippon to tak naprawdę inna planeta, można powiedzieć, że Tajlandia to nasza pierwsza azjatycka przystań. Samolot z Warszawy przez Helsinki do Bangkoku dowozi nas w tropiki. W drodze pociągiem z lotniska Ania, otępiała z niewyspania, nieuważnie wpada na szybę (wiem, komedia ale dla mnie mało zabawny ból spuchniętego nosa :/) Wysiadamy z pociągu w upał. Serio, nie do opisania. W Bangkoku miejski tajski skwar jest okropny, zwłaszcza z 20 kilogramami na plecach i puchnącym nosem. Trochę się błąkamy po uliczkach z podwójnym adresem aż nareszcie docieramy do hostelu. Tailek’s House to raczej homestay z jedną łazienką na 3 piętra, tyle że w środku miasta, w dodatku w mało ciekawej dzielnicy pełnej burdeli i bezpańskich psów. Ale z doskonałymi referencjami na hostelworld i airbnb, więc nie przejmujemy się niedociągnięciami.
I słusznie – krótki spacerek do metra i już masz kontakt ze światem. Dwa dni później bierzemy udział w tajskiej uczcie – CS Sunday Dinner – w grupie couchsurferów czujemy się nareszcie zrozumiani. Tutaj nikt nie reaguje oburzeniem kiedy mówimy, że chcemy podróżować tak długo jak będzie warto i nikt nie puka się w czoło słysząc, że nasza podróż nie ma deadline’u. Zebrani podróżnicy to ludzie w różnym wieku, różnych zawodów i z różnych krajów. Niektórzy wyjechali z domu kilka tygodni temu a inni żyją na obczyźnie od wielu lat. Może dla naszego otoczenia decyzja Ani i Arka o wyjeździe była szalona czy odważna ale tutaj nikogo nie dziwi taki wyjazd.
Z lżejszym sercem organizujemy sobie czas w Bangkoku. Zwiedzamy miasto, załatwiamy szczepionki w Thai Travel Clinic a pod koniec tygodnia wybieramy się na Chatuchak Market, czyli weekendowe wielkie targowisko w centrum miasta. Kokosowe lody, rękodzieło i tanie modne ciuszki. Tutaj nareszcie ubrania są w naszym rozmiarze! Świadomi wagi (dosłownie, w końcu całą “szafę” dźwigamy na plecach) każdego zakupu nie szalejemy za bardzo ale i tak alejki Chatuchaka można przemierzać godzinami.
Drugi tydzień to dla nas jednak za długo w miejskim tłoku i upale. Codzienne ulewy też nie zachęcają do zwiedzania. W Tailek’s House atmosfera trochę nieciekawa po tym jak jeden Anglik po pijaku wdał się w rozróbę w “barze karaoke”. Zakrwawiony nad ranem obudził mnie szlochem w pokoju z paniką w oczach informując, że Cristiano, Włocha z którym zostawiliśmy go w innym barze (my po jednym piwku wróciliśmy do hostelu) porwali bandyci. Kiedy Cristiano wrócił na śniadanie a rozrabiaka trochę się uspokoił okazało się, że sytuacja nie była aż tak groźna. Anglik, który dzień wcześniej buńczucznie zapowiadał półroczny podbój Tajlandii z płaczem dzwonił do mamy i pakował się na samolot. A Cristiano zaśmiewał się opowiadając jak niziutka burdel-mama kiedy usłyszała, że nie zgadzają się na cenę za piwo (a w rzeczywistości towarzystwo dziewczyn), wyciągnęła pokaźną katanę jednocześnie opuszczając kratę na ulicę… Cristiano nie wdawał się w dalsze dyskusje tylko podniósł kratę i szybko wyszedł. Odbiegł trochę a Anglik stracił pewność siebie i dał się wciągnąć do taksówki i wieźć “na policję”. Gdzie by go zawieźli nie wiadomo, w każdym razie wyskoczył z jadącego samochodu, lekko się poobijał i wrócił do hostelu nad ranem. Może w tej historii nie czujecie naszej empatii ale jako Polacy i Łodzianie wiemy kiedy i gdzie odpuścić sobie imprezowanie. Chłopak pchał się w kłopoty i już w pierwszym barze był hałaśliwy i chamski wobec obsługi. Zafundował sobie culture shock i wrócił do domu a my stwierdziliśmy, że czas najwyższy na zmianę klimatu – Cristiano wsiadł w pociąg do Chiang Mai a my w nocny do Malezji. I tak pierwsza z dwóch wizyt w Bangkoku dobiegła końca. Ciekawe pierwsze kroki, prawda?