Trafiliśmy na Hokkaido do Domu nad Jeziorem (Lakehouse at Toyako). Projekt zapowiadał się super a hostka przez Skype’a (Tajwanka) była mega kontaktowa. Droga jednak okazała długa, oj długa… Pobudka o świcie i wylot z Seulu do Osaki. Kilka godzin na lotnisku KIX i przelot do Sapporo. Dumna z siebie zakupiłam u starszego miłego (nieanglojęzycznego!) pana bilety na pociąg pospieszny z Minami Shitose do stacji Toya… kiedy dotarliśmy tam dwie godziny później zrobiło się ciemno a ostatni autobus do Toyako był już historią. Jak powszechnie wiadomo (taki żarcik) w niezwykle zaawansowanej technologicznie nowoczesnej Japonii na prowincji ATMy (bankomaty) działają od 9 do 17 czyli w godzinach otwarcia poczty. Przez kolejne 12 godzin trwaliśmy na stacji – czyli w cieple i z maszyną z napojami 🙂 jak zwykle uprzyjemniając sobie wlokące się godziny rozmową, fajnie tak podróżować we dwójkę!
Rano trochę zmaltretowani po całęj dobie bez snu wreszcie zaatakowaliśmy ATM, zaopatrzyliśmy się w środki na najbliższy miesiąc (czyli jakieś 300PLN, Japonia okazała się statystycznie najtańszym krajem podczas naszej podróży – więcej o tym wkrótce na blogu) i wsiedliśmy do autobusu w kierunku Toyako Onsen Bus Terminal. Dwadzieścia minut później wahaliśmy się między wściekłością a rezygnacją – autobus do Mizunoeki, skąd miał nas odebrać Paul (pod nieobecność Yi-Ching i Julesa manager Domu nad Jeziorem) przyjedzie, owszem ale za 3,5h! Najgorsze w podróży są te momenty, kiedy jesteś już prawie u celu ale nic nie możesz zrobić, żeby dotarcie do niego jakoś przyspieszyć. Szybciej z Korei dostaliśmy się do Japonii niż ze stacji Toya do Mizunoeki a to zaledwie kilkadziesiąt kilometrów. Średnio przyjemny początek nie zapowiadał tego co na nas czekało na miejscu. Po 2 tygodniach wiedzieliśmy już, że planowany miesiąc przeciągnie się do 2 miesięcy albo i dłużej. Podobało nam się mieszkanie w luksusowej rezydencji porzuconej kiedyś przez tokijskiego milionera, teraz wykupionej i w trakcie przerabiania na eco-resort. A że milioner zostawił po sobie sporo zabawek (łódki, kajaczki, wodoloty, katamaran, dwa tuk-tuki, motocrossową Yamaszkę, kilka skuterków i gocarty z podgrzewanym zimą torem wokół posiadłości) to po pracy w ogrodzie na nudę nie można było narzekać.
Woda w jeziorze, które graniczy z posiadłością (będąc jedyną prywatną posesją w parku narodowym!) jest przyjemnie chłodna i niesamowicie czysta, wręcz zapraszająca do kąpieli w słoneczny letni dzień. Któregoś dnia z ruchomego pomostu robimy spontaniczną tratwę, którą chłopaki wciągają na głębszą wodę – godziny skoków do wody, wygłupów i wakacyjnego relaksu zapewnione!
Ale przecież przyjechaliśmy na projekt, nie na urlop a zapuszczona rezydencja wymaga sporo zaangażowania i starań. Nie ma ziewania, młodzieży do łopat! Za sprawą managera Julesa, architekta i projektanta przestrzeni Paula oraz naszej dziarskiej grupy międzynarodowych pomocników okolice posiadłości zmieniają się nie do poznania. Fantastyczne uczucie, taki extreme makeover miejsca na końcu świata 🙂
Mija miesiąc, poprzedni supervisor James wyjeżdża do domu z kolegą Tomem a nam managerowie proponują dłuższy pobyt i koordynowanie wciąż napływających pomocników. Jest ciekawie, Dom Nad Jeziorem to taki wciąż ewoluujący projekt. Nie tylko poznajemy coraz to nowych ludzi (większość pomocników przyjeżdża na miesiąc) i próbujemy swoich sił na nowych stanowiskach ucząc się zarządzania czasem ale też każdego dnia, tygodnia Lakehouse wymaga innych starań i innego rodzaju zajęć. Najpierw mamy okazję przypomnieć sobie nasze doświadczenia malarskie z Norwegii i z Borneo, by po kilku dniach kompletnie zakopać się w wirtualnym świecie pracując nad stroną internetową.
Praca bywa ciężka, karki bolą od malowania sufitów tak jak wcześniej doskwierało przekopywanie grządek pełnych kamieni. Niektóre dni bywają krótsze ale najczęściej pracujemy minimum 6 godzin dziennie pięć dni w tygodniu nie licząc przydługich dyżurów w kuchni. Jeśli praca bardzo się przedłuża, w weekend możemy liczyć na kluczyki do resortowego vana. Ruszamy odkrywać okolicę – własny środek transportu pozwala nam odwiedzić lokalne festiwale i zaliczyć sporo turystycznych (mniej lub bardziej) atrakcji. Jest świetnie! O naszych wycieczkach możecie przeczytać tu.
Okolica typowo wiejska i trochę swojska mimo pól ryżowych (brzozy wydają się takie wschodnio-europejskie). Przyrządzane na zmianę przez wszystkich kolacje są świetną okazją do abstrakcyjnych rozważań, poważnych filozoficznych dyskusji i brytyjskich żartów. Tego lata poznajemy grupkę okolicznych gajdzinów (białych/obcych) i stajemy się na kilka miesięcy częścią tej małej społeczności. Zdaje się, że trochę się zadomowiliśmy w Domu Nad Jeziorem i kto wie czy któregoś dnia nie wrócimy do naszych nowych przyjaciół na Hokkaido 🙂